Wywiad z rektorem GWSH na łamach "Miesięcznika"
z prof. dr hab. Zbigniewem Machalińskim rozmawia Ryszard Ulicki (cześć II)
Twój doktorat w roku 1968, a potem habilitacja w 1975 to efekt nie tylko gruntownych, ale i pionierskich badań nad fenomenem – nie wiem, czy tak można powiedzieć – morskiej filozofii II Rzeczypospolitej. Przybliżyłeś współczesnym dorobek przedwojennego czasopiśmiennictwa morskiego, ówczesną gospodarczą myśl morską i setki wspaniałych postaci, które budującą swoją niepodległość Polskę zwróciły twarzą i sercem ku morzu, dostępnemu wtedy na odcinku zaledwie 74 kilometrów, nie licząc Helu, ten odcinek prawie podwajającego.
Dziś można odnieść wrażenie, iż Polska, którą niegdyś tak bardzo zmienił „wiatr od morza”, ma zupełnie inną filozofię: nie tylko nie ma serca do morza, ale także odwróciła się do niego plecami.
Jakie są główne przyczyny tych jakże odmiennych w skutkach filozofii, zjawisk i procesów, które mają, oczywiście różnie historycznie uwarunkowany, ale przecież „wspólny mianownik” - odzyskanie przez Polskę wolności i niepodległości?
Faktycznie, najwcześniejszy okres transformacji ustrojowej nie sprzyjał naszym relacjom z morzem, ale i uwarunkowania historyczne tych przemian, o których rozmawiamy były bardzo różne. Ów wiatr „od morza” zmieniał całą Polskę. Był to swoisty fenomen polityczny, gospodarczy i społeczny. A więc nie był „ku morzu”. To był w mojej ocenie bezprecedensowy eksperyment w skali całego ówczesnego świata. Tamten entuzjazm, który legł u źródeł II Rzeczpospolitej miał jednak trochę inne wektory niż ten - nam współczesny. Badając pod kierunkiem profesora Romana Wapińskiego fenomen „morskiego entuzjazmu” niepodległościowego zwróciłem uwagę na ogromną rolę ówczesnej prasy specjalistycznej, co potwierdza, że tak jak dzisiaj, tak i wtedy mass media odrywały ogromną rolę w kształtowaniu poglądów opinii publicznej. Ładunek emocjonalny tych przekazów wydaje się być porównywalny, ale tamte media zawierały ogromny potencjał edukacyjny.
Warto więc przypomnieć, że pierwsze polskie czasopismo morskie „Bandera Polska”, jako organ Stowarzyszenia Bandera Polska, powstało w Warszawie już w maju 1919 roku, co jest zaskakujące, biorąc pod uwagę fakt, iż dopiero około 10 lutego 1920 roku Pomorze powróciło do Polski. Już w pierwszym numerze pisma wiceadmirał Kazimierz Porębski pisał, iż z chwilą uzyskania dostępu do morza konieczne będzie uniezależnienie krajowych przewozów handlu zagranicznego od armatorów zagranicznych. Na początku 1920 roku z chwilą wkraczania wojsk polskich na Pomorze zaczął wychodzić popularny miesięcznik pt. „Straż nad Wisłą”. Pismo to wychodziło do października 1922 roku. Było to oficjalne pismo Wydziału Kulturalno-Oświatowego Dowództwa Frontu Pomorskiego.
Następnym, po „Banderze Polskiej”, fachowym czasopismem morskim był „Żeglarz Polski”, ukazujący się od 1 stycznia 1922 roku, wydawany w Tczewie. Jego pierwszym wydawcą był Józef Klejnot Turski. „Żeglarz Polski” poświęcony był sprawom żeglugi morskiej i rzecznej ze szczególnym uwzględnieniem potrzeb i oczekiwań żeglugi polskiej. Na jego łamach odbyła się wielka debata na temat stolicy województwa pomorskiego, a szczególnie miejsca i okoliczności wybudowania portu morskiego. W roku 1924 zaczęło wychodzić najważniejsze, popularne czasopismo morskie – miesięcznik „Morze” - organ Ligi Morskiej i Rzecznej, a od roku 1930 Ligi Morskiej i Kolonialnej, na którym wychowywało się pokolenie II Rzeczypospolitej. Od 1936 roku nakład „Morza” wynosił powyżej 150 000 egzemplarzy, a w lipcu 1939 roku osiągnął nakład 254 tysięcy egzemplarzy! Warto również odnotować takie popularne pisma Ligi Morskiej i Kolonialnej jak „Polska na Morzu”czy też „Szkwał”. Na łamach pisma „Szkwał” Józef Borowik, (uczony publicysta i znakomity dyrektor Instytutu Bałtyckiego) proponował już w 1937 roku, aby nie oddzielać wychowania i przysposobienia morskiego od całokształtu spraw gospodarczo-morskich. Naturalnie nie brakowało w tamtym okresie czasopism specjalistycznych. Szczególnie cenionym w branży rybołówstwa morskiego był miesięcznik „Ryba”. Niezwykle ważnym i wpływowym czasopismem był „Rocznik Rady Interesantów Portu w Gdyni”, a także periodyk pt. „Sprawy Morskie i Kolonialne”. Ugruntowana pozycję, nie tylko w biznesie morskim, miały takie wydawnictwa jak „Biuletyn Izby Przemysłowo-Handlowej w Gdyni” raz „Wiadomości Portu Gdyńskiego”. Osobną, ale nie mniej ważna pozycję zajmowała polska prasa w Wolnym Mieście Gdańsku. Tam między innymi, w latach 1927-1938 Towarzystwo Przyjaciół Nauki i Sztuki wydawało popularno-naukowe wysoko cenione czasopismo pt. „Rocznik Gdański”.
Dziś pielęgnując formalnie sarmacki europocentryzm z jego kulturowymi śródziemnomorskimi korzeniami, nie tylko nie pamiętamy, co oznaczały: sals, pelagos i pontos – greckie synonimy morza oznaczające jego bogactwo i bezmiar przestrzeni łączącej lądy i ludzi, ale także coraz rzadziej odwołujemy się do conradowskich i gerhardowskich prawd i wartości na morzu zrodzonych, kształtujących nie tylko postawy jego ludzi, ale również całych społeczeństw. A przecież ten etos morza cechowała właśnie ogromna solidarność, zdolność do kooperacji i współpracy, sprawność działania, decydująca niekiedy o ludzkim życiu, odwaga i poczucie dumy z tego, co się robi - wszystkie te cechy, które Polsce są dziś tak potrzebne.
Nie chcąc jednak niczego i nikogo usprawiedliwiać trzeba dostrzegać, że źródłem różnic, o których mówimy są globalne procesy gospodarcze powodujące alokację kapitałów na tereny taniej siły roboczej. Dotyczy to także gospodarki morskiej, a zwłaszcza przemysłu stoczniowego. Jednak część naszego potencjału się odradza, zwłaszcza w dziedzinie produkcji jednostek specjalistycznych, których nikt od nas lepiej nie buduje. Natomiast brakuje nam tego morskiego romantyzmu, stowarzyszeń propagujących idee wychowania morskiego i służby na morzu, no i gdzie te przedwojenne nakłady prasy specjalistycznej… W radiu i telewizji morze gości od święta lub z powodu katastrof morskich.
Czasem harcerze śpiewają „Pod żaglami Zawiszy, życie płynie, jak w bajce…”. Czasem nieodżałowany Klenczon przypomni, że łajby pływały mimo dziesięciu w skali Beauforta. Czasem da się nocą słyszeć, że ktoś chce „…na dnie z honorem lec…”. Ale żeby się to wszystko ziściło, z wyjątkiem tej ostatniej propozycji, trzeba na morzu być. Trzeba morze „uprawiać”. Trzeba je chronić i traktować jako szczególny dar, którego nie otrzymało od natury wiele krajów i narodów na całej kuli ziemskiej.
Czy można zatem mówić, że jeszcze istnieje taki fenomen, jak filozofia morza, jego kultura i etos? Jaka jest twoja „prognoza pogody” dla tego obszaru kultury i świadomości Polek i Polaków?
Odpowiedź na to pytanie zacznę od stwierdzenia dosyć smutnego. Od dawna nie widzę wśród naszych elit kogoś choć trochę podobnego do Eugeniusza Kwiatkowskiego, z którym miałem honor i przyjemność kilka razy rozmawiać i któremu poświęciłem jedną z moich prac naukowych. To był człowiek, o którym Jan Nowak-Jeziorański, przyjaciel rodziny, powiedział kiedyś tak – „Przeszedł Kwiatkowski do historii jako twórca Gdyni, ale określenie to znacznie zawęża jego rolę. Polegała ona na ocaleniu i umocnieniu niezależności gospodarczej, bez której Polska nie mogła się ostać jako niepodległe Państwo”. Był to mąż stanu i wybitny działacz gospodarczy, który nie tylko tworzył wizje rozwoju gospodarczego, ale potrafił porywać ludzi do ich realizacji. Jednak – co jest zaskakujące w obliczu jego wielkich osiągnięć i roli jaką odegrał w naszej historii – był człowiekiem niezwykle skromnym i samokrytycznym. Nieustannie rozważał, czy zrobił wszystko jak należało i czy nie popełnił jakiegoś grzechów zaniechania. Obecnie takich postaw się nie spotyka.
Dziś odpowiedzialność za etos morski, kultywowanie kultury inspirowanej problematyką morską - za ową filozofię uprawiania gospodarki morskiej - rozmywa się. Bardziej przypomina chałupnictwo oraz mały i średni biznes niż koherentną narodową koncepcję. Nie myślę o jakichś centralnych dyrektywach – ten sposób kierowania życiem gospodarczym mamy na szczęście za sobą, ale przyznam się, że po cichu marzyłem o jakimś renesansie polskiej „morskości”. Kiedy nasza granica morska – niegdyś bronowana przez wopistów, by nikt nie uciekł do Szwecji przestała być północną flanką obronną Układu Warszawskiego – kiedy wojsko uwolniło wielkie połacie wybrzeża, kilka portów i wiele mniejszych baz, leżących w pobliżu nadmorskich miejscowości lotniska – zacząłem mieć nadzieje, że zaczniemy dostrzegać piękno morza, związane z nim problemy ekologiczne, ale także jego walory biznesowe. Dziś bardziej się opłaca skorzystać z egipskiego lub greckiego „luksusu” niż z pobudek patriotycznych przepłacać w nadbałtyckich kurortach ciągle nie dorównujących tamtym bardziej egzotycznym, choć tak bardzo odległym geograficznie.
Znaczna część twojego dorobku naukowego potwierdza jeszcze jedną „morską prawdę” o tych twardych, czasem szorstkich w mowie i czynach, ale zawsze serdecznych i spolegliwych „oraczach” morza – tych w mundurach i tych w roboczych drelichach, a także w paradnych żeglarskich strojach. Ich cechą była i jest gotowość do poświęceń, kultowy szacunek dla biało-czerwonej bandery i szczególna atencja dla tradycji i wszystkich poprzedzających ich pokoleń ludzi morza oraz ich morska rycerskość. Poświęciłeś tym rycerzom wydaną w 1993 roku przez „Bellonę” pracę naukową pod tytułem „Admirałowie polscy 1919 – 1950”. Jeżeli można prosić – uchyl rąbka tajemnicy i opowiedz, jak powstawała ta praca, a zwłaszcza jak docierałeś do nieznanych w większości źródeł, dzięki czemu odkryłeś kolejną kartę naszej trudnej historii oraz opowiedziałeś o niezwykłym zjawisku budowania patriotycznej jedności elit, których wiedzę, lojalność, sposoby myślenia i zasady postępowania kształtowały odległe od siebie doktryny, kultury i prawa zaborców…
Przykładem tych „morskich” zainteresowań jest moja praca poświęcona admirałom polskim, którzy służyli w tak zwanych flotach zaborczych. W tamtych rozbiorowych czasach jedyną możliwością poznania świata, szczególnie w zaborze rosyjskim była żegluga morska. Dostanie się przez młodego człowieka do tzw. „korpusu morskiego” w Petersburgu stwarzało szansę zdobycia bardzo wysokich kwalifikacji, niedostępnego w innych dziedzinach życia awansu, a także możliwość pływania na okrętach wojennych i poznawania świata. Spośród znacznej liczby osób z Wileńszczyzny, które emigrowały do Petersburga wiele znalazło się w marynarce wojennej, w której wtedy panowały dosyć demokratyczne zwyczaje, a zwłaszcza szanowano umiejętności żeglarskie nie interesując się narodowością lub wyznaniami religijnymi.
Z tego właśnie powodu Kazimierz Porębski , Henryk Cywiński, Ksawery Czernicki, Włodzimierz Steyer i inni awansowali w hierarchii wojennej marynarki rosyjskiej. Niektórzy, jak Wacław Kłoczkowski byli pionierami floty podwodnej. Kazimierz Porębski dowodził wielkimi krążownikami morskimi. Ci ludzie w okresie II Rzeczpospolitej stanowili elitę cywilizacji. Znali języki obce i świat – mogli być wykorzystywani w innych niż wojsko rodzajach służb – na przykład w dyplomacji. Los wielu z nich był bardzo dramatyczny. Paru admirałów popełniło samobójstwo - między innymi Anzelm Zwierkowski i Napoleon Luis Wawel. Kilku, podobnie jak Zygmunt Brynk było twórcami – pionierami polskiej floty handlowej, która w 1919 powstała w USA. Jerzy Świrski był szefem kierownictwa Marynarki Wojennej, także w okresie II wojny światowej. Młodsze pokolenia admirałów, ci urodzeni przed I wojną, pełniło dowódcze funkcje w marynarce wojennej w Polsce Ludowej w latach 1945 – 1950, że wspomnę tu tylko dwa nazwiska - Włodzimierz Szteyer, który był utalentowanym pisarzem marynistą i Adam Mohuczy. Wszyscy ci wspomniani admirałowie byli entuzjastami polskiej pracy na morzu i gorącymi patriotami. Cechowała ich wielka kultura osobista, obycie, dobre maniery – niektórzy, jak wspomniany Steyer, byli znakomitymi humanistami. Poszukiwanie dokumentów źródłowych bywało niekiedy bardzo trudne. Jedne postaci bywały na indeksie, losy innych osób bywały dramatycznie powikłane. Czasem owiane jakąś tajemnicą niemal kryminalną, jak to było w przypadku trojga imion admirała Jerzego Anzelma Jarosława Zwierkowskiego. Znakomicie wykształconego i mówiącego biegle w języku: angielskim, francuskim, niemieckim, włoskim i serbskim, który odrodzonej Polsce oddał niezwykłe usługi w służbie dyplomatycznej. Po wstąpieniu do wojska był asystentem szefa Sztabu Generalnego gen. dyw. Władysława Sikorskiego i kierownikiem Referatu Spraw Gdańskich przy Sztabie Generalnym w Warszawie. 20 stycznia 1923 został szefem Biura Wojskowego Ligi Narodów przy Sztabie generalnym w Warszawie, a od 16 maja 1924 sprawował jednocześnie funkcję generalnego pełnomocnika Kierownictwa Marynarki Wojennej rządu do spraw Westerplatte. Podczas służby w polskiej Marynarce Wojennej zajmował się głównie sprawami Gdańska. Był autorem licznych publikacji i ekspertyz na ten temat, z których do najważniejszych można zaliczyć opracowania: "Wisła jako najkrótsza i najtańsza komunikacja państwa polskiego z Morzem Bałtyckim", "O okrętach wojennych niemieckich dla floty polskiej", "Memoriał w sprawie bandery marynarki handlowej w Gdańsku" oraz "Gdańsk jako port polski". Jako członek Zakonu Maltańskiego (w latach 1924-1930), był współautorem "Podręcznika Związku Polskich Kawalerów Maltańskich". Będąc na emeryturze mieszkał w Warszawie. Zajmował się heraldyką i historią. W pewnym momencie jednak wyszło na jaw, że przebywając we Francji wplątał się w aferę gospodarczą, związaną z drukowaniem dla Polski papierów wartościowych. Po ujawnieniu sprawy doznał załamania psychicznego i 10 czerwca 1932 popełnił samobójstwo w Casablance (Maroko).
Zupełnie z innych powodów nie mogłem bardzo długo dotrzeć do materiałów dotyczących Adama Mohuczy, który w 1945 roku został powołany do służby czynnej. Zaczynał jako dyrektor do spraw nauki Oficerskiej Szkoły Marynarki Wojennej a potem czasowo pełnił obowiązki zastępcy szefa Sztabu Głównego Marynarki Wojennej. Następnie był zastępcą szefa Sztabu Głównego i szefem Sztabu Głównego Marynarki Wojennej. Przez pewien czas pełnił również obowiązki dowódcy Marynarki Wojennej. W roku 1947 został prezesem Rady Głównej Ligi Morskiej, a w 1948 przeniesiono go w stan spoczynku. Wszystko wskazywało, że cieszył się zaufaniem i szacunkiem ówczesnych władz, a jednak pod koniec roku 1949 został aresztowany i torturowany w budynkach Informacji w Gdyni.
Wkrótce po tym został bezpodstawnie skazany wyrokiem Najwyższego Sądu Wojskowego na 13 lat więzienia pod fałszywym zarzutem dokonania sabotażu wraz z szefem Służby Technicznej Marynarki Wojennej komandorem Konstantym Siemaszką, zastępcą dowódcy Portu Głównego w Gdyni komandorem Władysławem Sakowiczem oraz komandorem rezerwy Hilarym Sipowiczem. Zmarł w więzieniu w Sztumie 7 maja 1953. Został pochowany na warszawskim Bródnie. Zrehabilitowano go w roku 1957 postanowieniem Naczelnego Sądu Wojskowego, który uchylił wyrok wydany siedem lat wcześniej. Dokumenty dotyczące Adama Mohuczy miału klauzulę tajności przez wiele jeszcze lat, a dotarcie do nich wymagało – delikatnie mówiąc, stosowania nie zawsze naukowych sposobów przekonywania ich posiadaczy.
Ponieważ to morze, którego „…będziem wiernie strzec!...” cały czas towarzyszy twojej pracy naukowej, zapytam - czy zapoczątkowany w 1970 roku zwrot ku biografistyce na nowych akwenach , a także ku badaniom nad historią medycyny, zwłaszcza na Pomorzu Gdańskim, to był dryf, czy też świadoma zmiana kursu?
Tę problematykę kontynuowałem po roku 1990 jako kierownik zakładu historii i filozofii nauk medycznych Akademii Medycznej w Gdańsku. Owocem moich ówczesnych badań była książka „Geneza i początki Akademii Medycznej w Gdańsku”. Pokazałem w niej, iż ta uczelnia powstała w oparciu o katedry wydziałów lekarskich Uniwersytetu Stefana Batorego w Wilnie, Uniwersytetu Jagiellońskiego, Uniwersytetu Warszawskiego i Uniwersytetu Poznańskiego.
Ten wcale niełatwy proces powstawania uczelni odbywał się w niezwykłych okolicznościach i z udziałem równie niezwykłych postaci. Zbierając materiały wielokrotnie wkraczałem na obszar wielu innych nauk, niemających pozornie nic wspólnego z biografistyką. Trzeba pamiętać, że Gdańsk w roku 1945 przeszedł jedną z największych tragedii w swojej historii. Zdecydowana większość mieszkańców została wysiedlona, a na ich miejsce przyszli ludzi z różnych stron Polski i Europy. Odkrywając i ukazując sylwetki wybitnych twórców Akademii Lekarskiej takich jak profesorowie: Edward Grzegorzewski, Kornel Michejda - pierwszy dziekan wydziału lekarskiego, Michał Rejcher, Ksawery Rowiński, Tadeusz Pawlas, Henryk Gromadzki i inni, cały czas miałem świadomość, że reprezentowali oni pokolenie ludzi urodzonych w okresie zaborów , którzy przeżyli I wojnę światową, wojnę z Rosją Radziecką w 1920, okres II Rzeczpospolitej, okupację hitlerowską i odrodzenie państwa polskiego w 194, łącznie ze zmianą ustroju. Jest to fenomen w skali światowej, aby jedno pokolenie przeżyło tyle zmian historycznych i politycznych. Te wszystkie okoliczności sprawiły, że byli to ludzie pracowici, twardzi, całkowicie oddani chorym i sztuce lekarskiej. Tak więc nie był to ani dryf, ani jakaś zasadnicza zmiana zainteresowań. Miałem szczęście, że mogłem robić to, co mnie rzeczywiście interesowało i wydawało się, że nie tylko mnie – było potrzebne polskiej nauce.
Czy zajęcie się na początku nowego etapu pracy naukowej i badawczej sylwetką Edwarda Grzegorzewskiego, pierwszego rektora gdańskiej Akademii Lekarskiej, bo tak się wtedy ta uczelnia nazywała – było kwestią poprawności metodologicznej, która domaga się opisania przyczyn lub postaci sprawczych procesów lub faktów interesujących badacza czy też wynikało z twojego sposobu postrzegania roli wybitnych jednostek w dziejach narodu i państwa?
Zawsze kierują mną oba wymienione przez ciebie motywy. Trywializując sprawę można powiedzieć, że każda historia ma jakiś swój początek, a poprawność metodologiczna wymaga ukazania tego „początku”. Jest to szczególnie doniosłe zadanie w badaniach historycznych, które mimo postępującej specjalizacji wymagają od naukowca, by wiedział o tym, co było przed tym okresem, którym się zajmuje. To samo dotyczy postaci, które nie biorą się znikąd. Moje zainteresowania biografistyką są niejako odpowiedzią na pytanie o mój stosunek do wybitnych i niezwykłych jednostek, które odgrywały szczególną rolę w historii Polski. Z tego właśnie powodu zainteresowałem się sylwetką Edwarda Grzegorzewskiego. To jest przykład osobowości, talentu, kreatywności, charakteru, mentalności i formatu intelektualnego, których opisanie pozwala zrozumieć fenomen wielkiej pracy twórczej. Jej efektem było powstanie Akademii Lekarskiej – dzisiejszego Uniwersytetu Medycznego.
Wybór tematu badawczego jest zawsze sprawą niezwykle ciekawą. Można by się tu posłużyć prozą Janusza Głowackiego, który w swojej książce „Z głowy” opisuje proces wyboru tematu na polu literatury. Ten sam problem ciekawie przedstawił noblista Marques w „100 lat samotności”. W wypadku pracownika nauki, to także jest interesujący i złożony proces związany z jego zainteresowaniami, a nawet pokonywaniem różnych trudności. Przywołam tu jeszcze raz postać Adama Mohuczy. Kiedy zbierałem materiały do jego biografii, w Centralnym Archiwum Wojskowym udostępniono mi akta z okresu międzywojennego twierdząc, że nie ma akt po roku 1945. Gdybym w to uwierzył lub zrezygnował, nie mógłbym ukazać całej prawdy o tym niezwykłym człowieku. Zdawałem sobie jednak sprawę, że te akta musza istnieć ponieważ został on skazany we wspomnianym już procesie oficerów marynarki wojennej i w roku 1953 zmarł we więzieniu . Poprzez różne układy i znajomości otarłem do szefa Departamentu. Kadr MON i tam udostępniono mi te akta bez możliwości robienia notatek. Mimo tego zakazu, sporządziłem jednak solidną dokumentację za zgodą poznanego w kasynie wojskowym archiwisty. Jak się okazało miał mocną, ale także mądrą głowę.
Przeszedłeś wszystkie szczeble kariery naukowej – od asystenta do profesora. W sierpniu 2005 roku zostałeś rektorem Gdańskiej Wyższej Szkoły Humanistycznej. Przedtem kierowałeś katedrami, wydziałami i zakładami naukowymi: Wyższej Szkoły Marynarki Wojennej w Gdyni, Akademii Medycznej w Gdańsku, Wyższej Szkoły Pedagogicznej w Słupsku i Bałtyckiej Wyższej Szkoły Humanistycznej w Koszalinie. Twoje nazwisko figuruje w stopkach licznych wydawnictw naukowych, którymi albo kierowałeś, albo je współtworzyłeś. Jesteś autorem 160 publikacji naukowych, w tym 11 książek. Wypromowałeś siedmiu doktorów i około setki magistrów. Recenzowałeś i recenzujesz prace habilitacyjne i na stopień profesora. Twojej działalności społecznej, popularyzatorskiej i międzynarodowej trzeba by poświęcić osobny wywiad. Ten ogrom pracy, obowiązków i zaangażowania wymaga już nie tylko sił i zdrowia, ale posiadania własnej filozofii życia i sposobów zmagania się z problemami wszystkich obszarów twojej aktywności. Czy możesz zdradzić, na jakich wartościach, metodach i wyborach opierasz budowanie swojego życia zawodowego, naukowego i osobistego?
Jesteśmy krajem, w którym „wahadło polityczne” teoretycznie co cztery, a praktycznie czasem co dwa lata doprowadza do niemal ustrojowych zmian w różnych dziedzinach życia. Dotyczy to także nauki i szkolnictwa wyższego. Zarówno studenci, których liczba w ostatnim dwudziestoleciu wzrosła pięciokrotnie, jak i kadra naukowa, której liczba wzrosła mniej więcej - a właściwie zaledwie - prawie o połowę, przeżywają szokujący spektakl permanentnego reformowania. Najnowsze pomysły nierzadko powstają na gruzach ledwie zapowiedzianych pomysłów, takich jak ten dotyczący zniesienia habilitacji lub tworzenia uczelni „flagowych”. W tej debacie używa się terminów rynkowych, bo od nauki i szkolnictwa wyższego, w tym także od humanistki, oczekuje się rynkowego potwierdzenia pozycji szkół i ich dorobku. Fetyszem tego „rynku” stają się rankingi” i ilość zdobytych grantów, „lista filadelfijska”, wąskie specjalizacje, pragmatyczny profesjonalizm oraz zdolność do spełniania różnorodnych wymagań, a także umiejętność „odpowiadania na potrzeby rynku pracy”. We wszystkich tych debatach nierzadko znika problem rzeczywistych osiągnięć naukowca, refleksja nad moralnym i intelektualnym rozwojem studenta i młodego pracownika nauki – brakuje ducha i filozoficznej refleksji - wizji szkoły wyższej – zwłaszcza humanistycznej, nie będącej jedynie fabryką „udyplomowanych” absolwentów, której misją jest pobudzanie życia umysłowego, komunikowanie się z elitami intelektualnymi i kulturalnymi krajowymi i zagranicznymi, a także śmiałe – czasem awangardowe, wręcz ryzykowne otwieranie nowych horyzontów myślowych i twórczych.
Jako naukowiec i rektor szkoły wyższej staram się nie ulegać nagłym dryfom. Oczywiście trzeba starannie obserwować ten „ocean”, po którym płyniemy, ale trzymanie się wybranego kursu, jak uczy moje życiowe i zawodowe doświadczenie, przynosi dobre skutki. Zarówno w życiu osobistym, jak i każdej innej dziedzinie życia, trzeba mieć świadomość tego, że czas nam darowany ma swój początek i koniec i że tylko od nas w najwyższej mierze zależy, co z nim zrobimy. Jako nauczyciel akademicki i organizator procesu kształcenia na poziomie wyższym, zawsze staram się swoim studentom dyplomantom, magistrantom i doktorantom przekazać proste przesłanie mówiące o tym, że tyle w życiu zbierzesz, ile w siebie zainwestujesz. Zawsze najbardziej boleję nad tymi, którzy zmarnowali swój talent i nieprzeciętne predyspozycje. To obok czasu straconego, którego nigdy nie da się odzyskać postrzegam jako kolejną największą i karygodną bezmyślność. W ten sam sposób patrzę na nasze wojny polsko – polskie, na przelewanie z pustego w próżne, na brak merytorycznej debaty o najważniejszych problemach polskich, na upolitycznianie każdego problemu i każdego poziomu życia społecznego i gospodarczego. Tak więc, mój system wartości w znacznej mierze zbudowany jest na totalnej negacji tych wymienionych i wielu jeszcze innych naszych paskudnych cech i przywar.
Czy byłoby nietaktowne, gdybym wśród licznych twoich funkcji, zaszczytów i obowiązków, których masz najwięcej, wymienił rolę kronikarza Gdańskiej Akademii Medycznej? Jaki to rodzaj motywacji sprawia, że od wielu już lat wykonujesz mozolną pracę, która upamiętnia ludzi, fakty i wydarzenia? Ale, przecież musi to służyć czemuś więcej niż tworzeniu kronikarskiego zapisu… A więc czemu?
Gdybym był próżny, odwołałbym się do nazwisk historycznych kronikarzy, którzy dzięki opisaniu naszych najstarszych dziejów nie tylko zyskali sławę, ale także pozwolili dziesiątkom generacji Polek i Polaków poznać praźródła naszej państwowość i budować tożsamości narodową na wszystkich etapach rozwoju historycznego naszego państwa. Jako historyk wiem najlepiej, jak bezcenne są dobrze udokumentowane losy ludzi, instytucji i wielkich procesów społecznych. Nie ma warsztatu naukowego historyka bez archiwaliów. Tworzenie i współtworzenie kroniki tej zasłużonej uczelni traktowałem po trosze jako zobowiązanie wobec przyszłych badaczy i spłacanie długu wdzięczności wobec tych, bez których trudu nie byłoby możliwe uprawianie współczesnych badań w każdej prawie dziedzinie nauki. Dziś w dobie powszechnego dostępu do informacji, która dosłownie zalewa przestrzeń publiczną nadal najgłębszy sens ma tworzenie tego typu dokumentacji, która ma walor metodologicznej poprawności i stanowi systematyczny opis ludzi, zdarzeń i procesów, które składają się na najogólniej pojmowaną historię naszych dziejów. Jestem przekonany, że mimo iż z tym rodzajem aktywności naukowej nie łączy się już sława jakiej zażywał i zażywa nadal Wincenty Kadłubek - warto uprawiać ten potrzebny i pożyteczny rodzaj działalności. A mnie interesuje przede wszystkich działanie społecznie pożyteczne, użyteczne i przydatne także przyszłym pokoleniom. W tym się zawiera sens uprawiania nauki i wykonywania zawodu nauczyciela akademickiego.
O Gdańskiej Wyższej Szkole Humanistycznej mówi się, że to najwyższa szkoła w Trójmieście. Od początku nowego roku akademickiego, zainaugurowanego ku zaskoczeniu wielu osób i środowisk w Koszalinie, uczelnia nie tylko rozrosła się terytorialnie, ale także pod wieloma innymi względami. W koszalińskiej filii studenci będą mogli w niej zdobywać wiedzę na dwóch wydziałach: administracji i humanistycznym. Na kilku kierunkach i specjalnościach, a nawet studiach podyplomowych można się uczyć bezpłatnie. Sześcioletnie akredytacje dla wszystkich kierunków studiów na GWSH nie tylko potwierdzają wysoką jakość procesu dydaktycznego oraz badań naukowych, ale także dają rękojmię dalszego rozwoju uczelni. Co zatem czeka GWSH w najbliższych latach?
Jakby to nie zabrzmiało banalnie, powiem, że będziemy kontynuować to, co stanowi najlepszą stronę naszej działalności. Będziemy robili wszystko, by kształcić na coraz wyższym poziomie. Z myślą nie tylko o tych najmłodszych, którzy mogą się u nas uczyć bezpłatnie, będziemy uruchamiać nowe kierunki na studiach podyplomowych adresowane do osób, które odpowiadając na coraz to nowsze potrzeby rynku pracy pragną podnosić swoje kwalifikacje lub podejmować nowe wyzwania zawodowe, co dziś jest także immanentną cechą współczesnej nam cywilizacji.
Od kilku tygodni mamy zgodę na uruchomienie kierunkach Bezpieczeństwo i Higiena Pracy oraz Etyka. Mam nadzieję, że wkrótce uzyskamy zgodę na nadawanie stopnia doktora na kierunku Pedagogika. Nasza Gdańska Wyższa Szkoła Humanistyczna od nowego roku akademickiego posiada dużą i dobrze wkomponowaną w lokalny system edukacji filię w Koszalinie. Fakt ten w ocenie władz uczelni oznacza nową jakość i nowe możliwości. Filia była w przeszłości największą polską uczelnią niepubliczna o ponad 15-letnim doświadczeniu. Ma swój ogromny dorobek i dobre kadry gwarantujące wysoki poziom kształcenia. Możemy więc mówić o zjawisku synergii. Jestem przekonany, że tym połączeniem wyprzedziliśmy pewien nietrudny już dziś do przewidzenia proces łączenia się mniejszych uczelni z większymi. Będą o tym decydować w jednakowej mierze zjawiska demograficzne , jak i problemy kadrowe. Czasem trzeba uciekać do przodu. Przy okazji kłaniam się tym wszystkim, którzy tę mądrą „ucieczkę” przygotowali i przeprowadzili. I jeszcze - last not least.
Od wielu lat utrzymujemy żywe kontakty z wieloma uczelniami zagranicznymi. Będziemy tę współpracę kontynuować i rozszerzać. Humanistyka potrzebuje szerokiego – światowego oddechu. Jej zadaniem jest myśleć, pobudzać życie intelektualne i komunikować się z całym światem idei w imię najlepiej pojętego interesu jednostek i wielkich zbiorowości ludzkich.
Z tego, co wiem, należysz do osób, które wierzą w życie pozanaukowe. Czy masz na nie czas i siły? A jeśli masz, to na korzyść czego lub kogo gotów jesteś odejść od książek, notatek i komputera?
Każdy człowiek oprócz pracy musi mieć w życiu jakiś margines innych zainteresowań – możliwość odejścia na drugi krąg. Dla mnie jest nim kolekcjonerstwo, czynny zachwyt nad sztuką, zwiedzanie muzeów, podziwianie zbiorów malarstwa. Ta problematyka daje człowiekowi szansę odseparowania się od trudnych problemów. Na przykład od tej naszej – wspominanej wcześniej wojny polsko polskiej. Daje ukojenie i spokój.